sobota, 29 marca 2014

Wyzwanie NN - tydzień #1

Hej! Zdaję sobie sprawę, że mam dzień spóźnienia - wizyta u rodziców i jakoś tak czas szybciej płynie ;) Ale już się zabieram do relacji pierwszego tygodnia  mojego wyzwania.

Zgodnie z zapowiedzią, rozpoczęłam walkę z kropkami na nosie. W ubiegłym tygodniu przede wszystkim starałam się solidniej niż zwykle oczyszczać skórę nosa przy okazji codziennego demakijażu i wieczornego szorowania buzi. Proces ten wspomagałam przy użyciu zwykłej szczoteczki do twarzy (For Your Beauty). Stosowałam też oczyszczanie mechaniczne maseczką z Face Shop'u - Volcanic Clay Black Head Clay Nose Pack. Ta notka będzie poświęcona właśnie temu produktowi.


Opis producenta i skład

Maseczka typu peel - off oczyszczająca nos z zaskórników i wągrów. Na bazie glinki pochodzenia wulkanicznego. Oczyszcza pory, usuwa nadmiar sebum. 

Skład: Water, Pvp, Alcohol Denat., Polyvinyl Alcohol, Titanium Dioxide, Lithium Magnesium Sodium Silicate, Butylene Glycol, Ammonium Acryloyldimetyltaurate/Vp Copolymer, Acrylates/C10-30 Alkyl Allantoin, Caramel, Montmorillonite, Potassium Hydroxide, Kaolin, Methylparaben.*

*opis i skład ze strony http://wizaz.pl

Krok po kroku z Marianną

Maseczka jest zapakowana w typową tubkę z dozownikiem na zatrzask - szczelny, sprawdziłam :) Po otwarciu widzimy coś takiego:


Konsystencja bardzo kleista i ciągnąca się - to się zwyczajnie rzuca w oczy. Jeszcze zabawniej jest, gdy próbujemy zaaplikować ten specyfik na nos. Ciągnie się niemiłosiernie, niczym mocny klej. Nie ma szans, żeby po aplikacji nie zostało nam trochę maseczki na palcu - po prostu nie da się 100 % nałożyć na nos. Na szczęście maseczka jest wydajna, więc to nie taki wielki problem.

Powinno się nałożyć dość grubą warstwę ale z umiarem - raz zdarzyło mi się przesadzić i potem zwyczajnie nie chciało mi w tym miejscu zaschnąć do końca. Ja staram się "wciskać" maseczkę w pory (warto wcześniej zrobić parówkę rumiankową albo chociaż przytrzymać ciepłą szmatkę na nosie, żeby rozszerzyć pory) żeby mi się tam ładnie posklejało wszystko :P Po aplikacji wygląda to tak:


Mamy na nosie maskowy "plaster", który trzeba zostawić na następne 20 minut w spokoju, żeby sobie zasechł. Po upływie tego czasu wygląda tak:


Na zdjęciach różnica jest trudna do wychwycenia, ale zapewniam, że maska zamienia się w istną skorupę - silnie przylega do skóry i jest jednolita

Następny punkt programu jest najmniej przyjemny - odrywamy! Opinie co do sposobu, w jaki to robić, są podzielone. Niektórzy radzą to robić powoli, inni zalecają zerwanie szybkim ruchem. Ja robię to zdecydowanie, ale nie "po wariacku". Trochę to boli i zapewniam, że wszystkie włoski na nosie zostają wyrwane :P


Efekty? Różnie bywa - raz lepsze, raz gorsze. Tym razem maseczka nie wyciągnęła powalającej ilości "korków" ale coś tam jednak oczyściła. Poniżej zbliżenie.


Na białym tle nie widać za wiele, ale możecie sobie powiększyć. Generalnie jednak jakiegoś super szału tym razem nie było.

W tej maseczce dobre jest to, że przy regularnym stosowaniu (max 2 razy w tygodniu) skutecznie ogranicza świecenie nosa. No i przyjemnie odświeża. Z samym oczyszczaniem różnie bywa, być może, że skóra się przyzwyczaja i zaskórniki są w niej coraz bardziej "zakotwiczone".

Werdykt? Będę póki co używała dalej. A na następny tydzień (już się zaczął) przewiduję kolejny atak oczyszczania, tym razem z naciskiem na plastry - a więc do kolejnej relacji :) Miłego wieczoru!

piątek, 21 marca 2014

Wyzwanie: nakrapiany nos, czyli uwolnić się od blackheads. Czas start!

Hej :) Mamy wreszcie pierwszy dzień wiosny! Nie wiem, jak u Was to wygląda ale Warszawa tonie w słońcu i zdecydowanie chce się żyć ;) Pomyślałam sobie, że taki "przełomowy" dla wielu z nas dzień można by wykorzystać na zapoczątkowanie dawno obiecanej przeze mnie akcji urodowo-kosmetycznej. Już tłumaczę co i jak.

źródło: http://www.bubblews.com

PROBLEM

Jedną z moich (i zapewne nie tylko moich) zmór jest od lat syndrom nakrapianego nosa - okupują go okropne, czarne zaskórniki zwane z angielska blackheads. Zaczęło się jeszcze w późnej podstawówce, wypatrzyłam je któregoś dnia podczas gapienia się w lustro. Wtedy nie wiedziałam co to, ale już mi się nie podobało. Niestety, te potworki są ze mną po dziś dzień. Pytanie, jakie sobie od pewnego czasu zadaję brzmi: Czy mogę coś z tym zrobić?

Wybaczcie, że nie będę opisywała mechanizmu powstawania tych zaskórników - obstawiam, że większość z Was ma na ten temat wiedzę, a jeśli nie, to można się błyskawicznie dokształcić z google ;) Zresztą nie o to mi tutaj chodzi, bo interesuje mnie sedno sprawy: mam nakrapiany nosNIE chcę mieć nakrapianego nosa. Będę walczyć z nakrapianym nosem! :)


CEL

Przed przystąpieniem do wyzwania warto sprecyzować swoje oczekiwania. I tutaj może niektórych rozczaruję, ale ja zdaję sobie sprawę, że nie uda mi się całkowicie wyeliminować dziurek na nosie. Do tego potrzeba "ciężkich dział" (nie obyłoby się bez wizyt w salonie kosmetycznym), a efektu gładkiego nosa i tak zapewne nigdy nie uzyskam, bo moja skóra z natury ma dość widoczne pory. Ale sądzę, że mogę spróbować zmniejszyć skalę zanieczyszczeń na nosie i zredukować widoczność blackheads. I taki będzie cel tego wyzwania.


ARSENAŁ

Do walki z kropkami chcę wykorzystać kilka koreańskich specyfików dedykowanych specjalnie dla tego celu. Tak jakoś wyszło, że mi się nagromadziło tego stuffu, więc czemu by tego nie wykorzystać i dodatkowo sprawdzić, czy to w ogóle działa ;)


1. Maseczka typu peel-of z glinką wulkaniczną.

The Face Shop, Volcanic Clay Black Head Clay Nose Pack

Pewnie wiele z Was kojarzy ten kosmetyk. Maseczka Face Shop typowo na nos - nakładamy, zasycha, zrywamy. Wg producenta oczyszcza pory i usuwa nadmiar sebum.

2. Pore strips - plastry na nos.


Też na pewno wiecie o co chodzi :) Znowu naklejamy, czekamy, zrywamy, a wstrętne zaskóniki powinny "oderwać się" razem z plastrem :P Ja mam aktualnie na stanie plastry dwóch marek: Luke i Face Shop. 

3. Zestaw Pig Nose.

Holika Holika, Pig-nose Clear Blackhead 3-step Kit
Kliknęłam kiedyś takie dziwne coś, bo mi brakowało $ do darmowego trackingu. Jeśli wierzyć intrukcji, to jest to taki jednorazowy zestaw do oczyszczenia nosa z blackheads. Są tu 3 saszetki, każda z nich stanowi 1 osobny krok na drodze do czystego nosa/ryjka (jak widać na obrazkach). Jest okazja, więc sobie to wypróbuję i pokażę step by step - tak myślę, że to będzie "na deser" ;)

4. Maseczka zwężająca pory.

źródło: http://io.ua

Holika Holika, Medi Medi Magnesium Pack - kiedyś się nią chwaliłam ale jeszcze nie było okazji, żeby ją zrecenzować. Więc zrobię to w ramach tego wyzwania ;) 


5. Wspomagacze.

Tutaj mam na myśli zarówno kosmetyki codziennego użytku, jak i dodatkowe czynności. A więc:         

  • Codzienny żel do mycia twarzy (konkretnie The Face Shop, One-Step BB Cleanser)
  • Codzienny tonik (aktualnie jest to Eucerin Dermopurifyer z 2% kwasu mlekowego)
  • Peelingi - mechaniczne i enzymatyczne (mechaniczny Ziaja Pro, enzymatyczny Tony Moly Appletox)
  • Parówki z rumianku (przed zabiegami oczyszczającymi)
  • Kremy, ampułki itd. itp. - standardowa pielęgnacja, większość dedykowana zwężaniu porów

CZAS TRWANIA 

Myślę, że pobawię się w to przez miesiąc. A więc od 21 marca (czyli dzisiaj) do 18 kwietnia. Równo 4 tygodnie będę katowała swój nos i po upływie każdego tygodnia będę zdawała notkową relację z 7 dni minionych tortur ;) W ramach piątkowych notek będzie się pojawiała dokumentacja zdjęciowa z tego, co robiłam z naciskiem na jedną z wybranych metod (bo oczywiście będę używała wszyskiego równolegle ale muszę to rozbić na notki). 

I na koniec zdjęcie mojego nosa PRZED: 


Typowo nakrapiana truskawka :P Trochę podkręciłam kontrast, żeby było lepiej widać wroga ;P Po zakończeniu wyzwania pojawi się zdjęcie "PO" (o ile mi nos wcześniej nie odpadnie) i będzie porównanie czy cokolwiek udało się zdziałać. 


A więc czas start, już dzisiaj pierwsze na-nosowe zabiegi! Zapraszam do śledzenia relacji z mojej "walki" i proszę Was o opinie, sugestie i wszystko, co tylko chcecie wyrazić w tej sprawie :)

poniedziałek, 17 marca 2014

It's skin Power 10 Formula VC Effector

Dziś wieczór trochę moich wynurzeń na temat jednego z bardziej popularnych koreańskich kosmetyków w polskiej blogosferze: It's skin Power 10 Formula VC Effector.  Ja też przez długi czas bardzo pragnęłam mieć to serum i byłam zachwycona, gdy w końcu do mnie trafiło. Ale czy mój zachwyt utrzymał się na dłużej? Zapraszam do lektury.


Co mówi producent:

Intensywnie rozświetlający i rozjaśniający krem wodny (serum) do twarzy zawierający pochodną Witaminy C oraz wyciąg z zielonej herbaty, które skutecznie rozjaśniają istniejące przebarwienia na skórze i zapobiegają powstawaniu nowych. Dodatkowo, serum delikatnie wspomaga złuszczanie naskórka, dzięki czemu zmniejsza widoczność porów oraz wygładza i poprawia strukturę skóry. Dzięki systematycznemu stosowaniu, skóra wygląda młodzieńczo, promiennie i jest pełna życia.*

*opis ze strony http://beautikon.com


Co mówię JA:

Opakowanie to żółta, szklana buteleczka o pojemności 30 ml. Z boku mamy podziałkę, która pozwala ocenić ubytek kosmetyku - całkiem fajne. W zakrętkę jest wbudowany zakraplacz, którym zasysamy sobie serum. Dodatkowym zabezpieczeniem jest plastikowa nakładka na szyjkę butelki. 


Serum jest wodniste (w końcu to "krem wodny"), ma mleczno-przeźroczysty kolor i delikatny, niechemiczny, cytrynowy zapach. Stosunkowo szybko się wchłania, pozostawiając na chwilę lekko klejącą powłoczkę. Po kilkunastu minutach to uczucie znika, ale moja cera mieszana się nieco błyszczy - m.in. dlatego używam tego serum tylko na noc.


Naczytałam się ogromnej ilości pochwał na temat cudownego działania tego serum. Przyznaję, miałam wobec niego spore oczekiwania - prawdopodobnie na wyrost. I pewnie dlatego jestem tym produktem nieco zawiedziona...

Używam VC Effectora już prawie dwa miesiące, dzień w dzień (a raczej noc w noc). Powiem szczerze, że nie widzę szczególnego rozjaśnienia cery. Owszem, c o ś tam się może zadziało ale jest to efekt bardzo, bardzo subtelny - po wielu przeczytanych recenzjach liczyłam, że naprawdę zauważę różnicę. Tymczasem, gdybym nie prowadziła skrupulatnej obserwacji, to pewnie bym nie wychwyciła żadnej zmiany. A i tak nie jestem na 100% pewna czy to nie moja wyobraźnia ;P

Nie znaczy to, że serum jest złe - wręcz przeciwnie, to całkiem przyjemny kosmetyk. Nie zapchało mnie (to ważne!). Skóra jest po nim miękka, pory zwężone. Mam pewne zastrzeżenia co do nawilżania - u mnie jest ono za słabe ale ok, to nie jest główne zadanie tej wersji Power 10. Cena jest okay (11-13 $), wydajność w porządku (jedno "zassanie" starcza mi na całą twarz). 

Ujmę to tak: It's skin Power 10 Formula VC Effector to niezły kosmetyk, ale na pewno nie wybitny. Jeśli o mnie chodzi, to jego blogowa "legenda" w moich oczach zwyczajnie upadła. Ale innych nie będę zniechęcała - próbujcie, może bardziej Wam podejdzie. Ja w każdym razie do tej wersji już raczej nie wrócę ;)

środa, 12 marca 2014

Odżywcze serum do włosów Moroccan Argan Oil od Dr.Organic

Hej wszystkim :) Skończyłam zajęcia na dzisiaj, siedzę sobie z zieloną herbatą (znowu wdrażam się do jej picia) i  rozkoszuję się faktem, że na jutro wyjątkowo nie muszę nic przygotowywać. W takim układzie pora coś napisać na blogu :)



Jak wiecie, obsesyjnie zapuszczam włosy. Jest to długi i żmudny proces, bo wiadomo, że włosy trzeba systematycznie podcinać - końcówki się strzępią, kruszą i generalnie wygląda to nieciekawie. Żeby opóźnić ten naturalny proces niszczenia się włosa i zminimalizować zakres strat, dawno temu wprowadziłam do mojej standardowej pielęgnacji preparaty służące zabezpieczaniu i nawilżaniu końcówek. Dziś chcę Wam pokazać jeden z nich, który moim zdaniem zasługuje na szczególną uwagę.  Panie i Panowie, oto odżywcze serum do włosów Moroccan Argan Oil od Dr. Organic.


 

Co mówi producent

Serum do włosów z dodatkiem najszlachetniejszego, marokańskiego olejku arganowego to intensywna, odżywcza kuracja dla włosów. Specjalnie stworzona mieszanka składników pochodzenia naturalnego gwarantuje natychmiastowe wchłanianie oraz jedwabiście gładki i naturalny połysk włosów. Olejek arganowy jest niezwykle bogatym źródłem witamin, przeciwutleniaczy i kwasów tłuszczowych, co w połączeniu z szeregiem organicznych olejków eterycznych i ekstraktów owocowych tworzy aromatyczne serum do włosów o przepięknym zapachu paczuli, cynamonu, palisandru i nasion kukui.

Olejki z Moringa i nasion Sacha Inchi to ultra lekka, bioaktywna, szybko wchłaniana formuła, pozostawiająca włosy jedwabiście gładkie, lśniące
i w doskonałej kondycji.

 UŁATWIA ROZCZESYWANIE – ELIMINUJE PUSZENIE WŁOSÓW – ODŻYWIA I CHRONI – NADAJE BLASK*

*opis zaczerpnięty ze strony http://organiconline.pl


Co mówię JA

Serum jest umieszczone w szklanej, eleganckiej buteleczce z dozownikiemWygląda bardzo atrakcyjnie na półce; staranne opakowanie sugeruje, że mamy do czynienia z kosmetykiem z "wyższej półki".
Dozownik działa sprawnie i pompuje akuratną jak dla mnie ilość produktu - ani za dużo, ani za mało


Serum ma rzadką, oleistą konsystencję i jest przeźroczyste. Wydziela dość intensywny zapach, charakterystyczny dla olejku arganowego - osobiście nie jestem fanką tej woni, ale po kilku użyciach przestała mi ona przeszkadzać. I dobrze, bo zapach utrzymuje się jakiś czas na włosach.

Używam tego serum od ponad miesiąca. Nakładam je po każdym myciu (czyli w moim przypadku co drugi dzień) na dolną połowę długości moich włosów, ze szczególnym uwzględnieniem końcówek.

Kosmetyk szybko się wchłania i nie tłuści mi włosów, czego się trochę obawiałam ze strony tych wszystkich olejków w składzie (zerknijcie na zdjęcie poniżej). Jest faktycznie lekki i nie obciąża


Jakie jest działanie? Przede wszystkim serum zauważalnie zabezpiecza końcówki. U fryzjera byłam już dość dawno temu (zaraz po Nowym Roku), a mimo to moje włosy nadal "trzymają linię" - nie kruszą się tak widocznie jak zazwyczaj, a proces rozdwajania został naprawdę spowolniony! Muszę powiedzieć, że już samo to mnie zachwyca, bo wygląda na to, że uda mi się przyspieszyć porost :) Włosy wolniej się niszczą = rzadziej podcinamy = przyrost długości będzie widoczniejszy. Tego właśnie oczekuję od tego typu produktów.

Jeżeli chodzi o obiecaną "eliminację puszenia" - nie czuję się na siłach ocenić jej wiarygodność, bo moje włosy z natury nie są zbyt puszące i rzadko kiedy mam z nimi taki problem. Mogę powiedzieć, że serum na pewno nie wysusza (co często robią popularne jedwabie), nie powoduje irytującego odstawania końcówek na boki. Włosy są za to wyraźnie wygładzone i błyszczące :)

Na pewno po użyciu tego produktu znacznie łatwiej rozczesać mi włosy, które bardzo "lubią" mi się plątać. Z nałożonym serum mają lepszy poślizg i nie owijają mi się wokół grzebienia.

Czy są jakieś wady? Na pewno bolesną kwestią może wydać się cena - ok. 80 zł. Jednak zanim się przerazimy, warto sobie uświadomić że to koszt za opakowanie o pojemności aż 100 ml - dużo jak na takie produkty (standardowo jest to 50 ml). Wydajność wg mnie jest przyzwoita - na jednym z pierwszych zdjęć możecie "podejrzeć" moje zużycie serum w ciągu ok. 5 tygodni. Jedno użycie to u mnie 2 "kliknięcia" dozownikiem. 

Podsumowując, jestem bardzo zadowolona z tego produktu i liczę, że mi jeszcze trochę posłuży :) A jak będzie się kończył, to zacznę odkładać kasę na kolejne opakowanie, bo za tak dobre efekty jestem skłonna zapłacić ;)



Produkt otrzymałam w ramach współpracy z OrganicOnline.pl. Fakt ten nie miał wpływu na moją opinię dotyczącą kosmetyku. 





Znacie to serum? Macie swoje "pewniaki" do zabezpieczania końcówek i wygładzania włosów?


sobota, 8 marca 2014

W żałobie po Marku Darcym

Dzisiejszy post będzie dziwaczno-smutny, ale też ja sama czuję się dziwacznie-smutno po przeczytaniu trzeciej części dziennika Bridget Jones "Szalejąc za facetem".

Uwaga: post będzie zawierał SPOILERY - osoby, które dopiero zamierzają przeczytać książkę niech W TYM MOMENCIE OPUSZCZĄ TĘ STRONĘ. Nie chcę nikomu psuć radości czytania, ale nie dam rady podzielić się moimi refleksjami bez ujawnienia paru faktów z książki.



grafika pobrana ze strony http://www.matras.pl


Zacznę może od tego, że Bridget i jej dziennik towarzyszą mi od czasów późniejszej podstawówki, poprzez gimnazjum i liceum aż do dnia dzisiejszego. Gdy przeczytałam pierwszą część, sama byłam mentalnie podlotkiem i nawet nie wszystko w 100% rozumiałam (zwłaszcza odniesienia do ówczesnej brytyjskiej popkultury). Mimo to pokochałam główną bohaterkę, Jude, Shazzer i Toma, a później marzyłam o swoim własnym Marku Darcym.  "W pogoni za rozumem" tylko tę miłość wzmocniło i podsyciło moje dziewczęce marzenia o wielkomiejskim życiu kobiety niezależnej, która w końcu znajduje właściwego faceta. Obie książki są dzisiaj doszczętnie zaczytane, a ja w dalszym ciągu potrafię z nich wyciągnąć "coś nowego", pomimo, że z wiekiem całkowicie zmieniło się moje podejście do treści ;)

Na trzecią część rzuciłam się zachłannie wczoraj wieczorem, siedząc w pociągu, który wiózł mnie do rodziców na weekend. Czekałam bardzo długo na tę książkę, która w oryginale ukazała się parę miesięcy temu. Wiedziałam z internetowych przecieków, że Bridget się postarzała, ma dwoje dzieci i że Mark Darcy zginął śmiercią tragiczną. Nie bardzo wiedziałam czego się dokładnie spodziewać, ale zakładałam, że jednak Bridget = dużo śmiechu i celnych komentarzy na temat rzeczywistości.

Skończyłam czytać jakąś godzinę temu. Książka jest długa - polskie wydanie ma 581 stron. Nie czyta się tego tak łatwo, jak poprzednie części. Zmieniła się atmosfera, zmieniły się realia, bohaterowie żyją w innej rzeczywistości. Nagrania na automatycznych sekretarkach zostały zastąpione przez smsy. Jude wpadła w obsesję internetowych związków zawieranych poprzez portale randkowe (rozwiodła się z Podłym Richardem), Tom kompromituje się na facebooku, a Bridget całymi dniami siedzi na tweeterze. W "obsadzie" zabrakło Shazzer (wyprowadziła się gdzieś z mężem - nie wiadomo, czy jest nim Simon, czy ktoś inny), w jej miejsce Fielding wprowadziła Thalitę - wieloletnią przyjaciółkę wszystkich wymienionych wyżej, która pomimo 60 lat na karku nie uznaje czegoś takiego, jak starość (ma przedłużone włosy, ostrzykuje się botoksem itd.). Standardowo wszyscy mają różne problemy mniej lub bardziej poważne, które próbują leczyć alkoholem we własnym gronie. Ale to już nie jest to.

Strasznie brakuje Marka - i Bridget, i czytelnikowi. Widmo tej postaci przewija się przez całą książkę w formie krótkich, ale bolesnych wspomnień, a przede wszystkim materializuje się w osobie syna jego i Bridget, ośmioletniego Billy'ego, który jest bardzo podobny do ojca ("Te same oczy, te same ciemne oczy pełne bólu.") . Muszę przyznać, że autentycznie miałam łzy w oczach, czytając, jak Bridget wspomina chwile z ich małżeństwa albo pisze list do zmarłego męża ("Tak za Tobą, kurwa, tęsknię"). Nie żyje też ojciec Bridget (który był bardzo ważną postacią w poprzednich częściach), ani "wujek" Geoffrey. To wszystko są epizody, ale rzutują na klimat całej książki, której nie nazwałabym już zbyt zabawną. Wyraźny wątek przemijania sprawił, że lektura zaczęła mi ciążyć. Najprawdopodobniej dlatego, że ja też się postarzałam - razem z Bridget. To dla mnie nowe doświadczenie, przypomnieć sobie o nieuchronnym upływie czasu pod wpływem książki, która miała mi zapewnić dużo śmiechu.

Czy to znaczy, że w ogóle nie jest śmiesznie? Nie całkiem, bo Bridget to jednak Bridget i nadal ma całą masę absurdalnych wypadków, nadal jest niekompetentna i zalicza wpadkę za wpadką. Trochę to mało wiarygodne, biorąc pod uwagę, że jest już po 50-tce, ale bez problemu można w niej odnaleźć dawną niefrasobliwość i ignorancję. Umawia się z niespełna 30-letnim "chłoptasiem", ale jest to związek czysto seksualny i od początku wiadomo, że nie będzie z tego nic poważnego. Uważny czytelnik szybko "wyłapie", który z bohaterów zostanie "tym właściwym" partnerem, z którym ostatecznie zwiąże się nasza bohaterka.
Duży plus za obecność Daniela Cleavera, którego losy rozwinęły się sposób całkowicie logiczny dla tego typu osobowości (Daniel pije, ćpa, czesze córkę Bridget - Mabel widelcem, zalicza odwyki itd.). No i jest jeszcze matka Bridget, która aktualnie mieszka z Uną w hipernowoczesnym "domu spokojnej starości" wyposażonym w SPA i odbywa świąteczne rejsy wycieczkowcami. I nadal dzwoni do Bridget.

Mój "problem" z tą książką polega na tym, że wydaje mi się ona pełna sprzeczności. Czytając, jakoś nie umiałam sobie wyobrazić 50-letniej Bridget w kozaczkach do pół uda (zwłaszcza biorąc pod uwagę jej nadwagę) i podstarzałej Jude, która umawia się z różnymi zboczeńcami przez internet. To wszystko byłoby całkowicie "naturalne", gdyby bohaterowie nadal mieli po 30 lat. Może mam jakieś złe wyobrażenia o "wieku średnim" ale zwyczajnie mi to nie pasowało, tak jakby wszystkich "opakowano" w zbyt stare ciała. No i Bridget jest przecież wdową i samotną matką - teoretycznie, nawet biorąc pod uwagę jej charakter, powinny jej się chociaż trochę uporządkować priorytety w życiu. Jednocześnie ciąży nad nią cień tej nieodwołalnej życiowej straty, miewa chwile załamania i momenty, gdy nie jest w stanie nawet się porządnie ubrać. Ale parę stron później już wypisuje bzdury na tweeterze i obsesyjnie sprawdza liczbę obserwujących. Jedno nie pasuje do drugiego, przynajmniej w znanej mi rzeczywistości.

Nie bardzo wiem, jak podsumować te wszystkie wywody. Piszę "na gorąco" i ciągle mam w głowie różne fragmenty powieści, mieszają mi się odczucia. Książkę na pewno przeczytam za jakiś tydzień od nowa, powoli i na spokojnie. Uśmiercenie Marka było bardzo radykalnym zabiegiem, ale z punktu widzenia autorki jest on zrozumiały - o czym miałaby pisać, gdyby Bridget "żyła długo i szczęśliwie"? Cała koncepcja postaci od początku opierała się na jej walce z samotnością i dążeniu do znalezienia "właściwego mężczyzny". Ale ciąży mi poczucie, że z lekturą tej części coś utraciłam, że gdzieś zniknęła mi "tamta" Bridget, coś się z nią stało. Jestem tym autentycznie przygnębiona, bo runęło jakieś moje wyobrażenie postaci. Idę to przetrawić w samotności i jednocześnie zapraszam do dyskusji wszystkie osoby, które nową Bridget przeczytały :)

niedziela, 2 marca 2014

Denko z lutego


Kolejny miesiąc za nami, pora na mini-podsumowanie, czyli udokumentowanie moich kosmetycznych zużyć. Standardowo szału nie ma, ale parę pustych opakowań się znalazło ;)


Od lewej:

  • Luksja, płyn do kąpieli Blueberry muffin - chyba jakoś podświadomie zdecydowałam o wypróbowaniu wszystkich możliwych wersji płynów Luksji ;P Miałam już czekoladowo-pomarańczowy, o zapachu ciasta cytrynowego, o zapachu karmelowych wafelków... Ten tutaj szczerze mówiąc mnie nie zachwycił - zapach okazał się być mocno plastikowy i nietrwały po wlaniu płynu do wanny. Tego wariantu nie kupię ponownie. A teraz testuję wersję Pink Sparkle <3
  • Avon, mascara SuperShock - kiedyś lubiłam. Teraz jestem bardzo rozczarowana, bo tusz wyraźnie się pogorszył. Kiedyś można nim było sporo zdziałać, obecnie fatalnie się rozprowadza i wysechł mi po ok. miesiącu. Porażka! Więcej nie kupię.
  • Dermedic, Normacne Therapy, preparat punktowy na wypryski - słabizna. Więcej [tutaj].
  • Oriflame, Roses, krem pod prysznic - cudowny zapach, całkiem dobre działanie. Gdyby to nie była limitka, to kupiłabym ponownie.
  • Dr. Organic, Organic Aloe Vera Shampoo - po raz drugi w denku. Recenzję znajdziecie [tutaj].
  • Joanna, Z Apteczki Babuni, maseczka jajeczna - cudowna, to moje drugie zużyte opakowanie i na pewno nie ostatnie :)

A jak tam Wasze zużycia? :)