wtorek, 25 lutego 2014

Ogórkiem po twarzy z Vanedo Beauty Friends

Witam wszystkich wieczorową porą :) Jak widać, blogowe plany na luty zostały nieco zmodyfikowane - nie chcę już wdawać się w szczegółowe wyjaśnienia, ale z powodu m.in. mojej choroby ("alergia" na powiece jednak nie jest alergią i skończyło się na antybiotyku) nie jestem chwilowo w stanie technicznie przeprowadzić stosownych testów (np. z kolorówki) i ich dokumentacji zdjęciowej. Ale, ale - co się odwlecze, to nie uciecze - wszystkie zaplanowane posty na pewno się pojawią, jak nie teraz, to w marcu :)

A co dzisiaj? Kiedyś, dawno temu wspominałam o maseczkach Vanedo i opisywałam wersję z wyciągiem z bylicy. Jeszcze przed przyplątaniem się infekcji przetestowałam wersję z ogórkiem i o niej dzisiaj słów kilka :)

Vanedo Beauty Friends Cucumber Essence Sheet Mask



Czym są sheet mask, zakładam, że wszyscy wiemy ale na wszelki wypadek zaznaczę, że chodzi o maski w formie płacht papieru/materiału, które są nasączone dobroczynnymi składnikami. Po użyciu takiej maseczki nie zmywamy buzi, tylko pozwalamy, żeby resztki esencji wchłonęły się do matu :)


Ta konkretna wersja ma za zadanie nawilżyć, zmiękczyć i ukoić naszą skórę. Ekstrakt z ogórka ma być tutaj pomocny w zwężeniu porów. Brzmi jak produkt w sam raz dla mnie :P Poniżej macie instruktaż pisemny i obrazkowy :)


Ostatnio miałam trochę gorzej nawilżoną skórę (zaniedbałam się w tej sesji) więc ochoczo sięgnęłam po maseczkę. Oczyściłam twarz, stonizowałam i nałożyłam sobie maseczkę, co widać na zdjęciu poniżej ;)


Płachta była bardzo dobrze nasączona, ale nic nie ściekało mi po szyi, więc mogłam sobie spokojnie poczekać przepisowe 15 minut, otoczona delikatnym, ogórkowym zapachem.

Co z działaniem?

Gdy zdjęłam maseczkę, byłam zdziwiona, jak niewiele esencji zostało na skórze. W przypadku wersji z bylicą płynu zostawało bardzo dużo i musiałam go wręcz ścierać częściowo z buzi. Tym razem nie było czego, w dodatku pozostałości bardzo szybko się wchłonęły. Najwyraźniej moja skóra naprawdę potrzebowała takiego domowego zabiegu.
Maseczka mnie nie podrażniła, ani nie zapchała. Skóra znacznie zyskała na sprężystości i została wygładzona - efekt utrzymał się jeszcze ok. 2 dni po aplikacji. Pory naprawdę zostały widocznie zmniejszone - za to największy plus.

Maseczka spełniła moje oczekiwania i chętnie zakupię sobie kilka sztuk na zapas :)

Znacie Vanedo? Lubicie sheet mask? ;)

czwartek, 20 lutego 2014

Red, red wine...

...ale nie do picia tylko do wsmarowania. Konkretnie, w skórę twarzy ;) Dzisiaj chcę Wam zademonstrować mój pierwszy sleeping pack - Wine Therapy Sleeping Mask (Red Wine) koreańskiej marki Holika Holika.


Co mówi producent:

Holika Holika Wine Therapy Sleeping Mask (Red Wine) to przeciwzmarszczkowa maseczka całonocna, która zawiera 10% ekstrakt z czerwonego wina, dzięki czemu nawilża i przywraca blask skórze.
Obecność Poliphenolu, który jest zawarty w czerwonym winie, przywraca skórze elastyczność i sprężystość sprawiając, że cera wygląda młodo i świeżo.
Maseczka ma właściwości peelingujące. Usuwa martwe komórki sprawiając, że powierzchnia skóry jest wyrównana i gładka.
Produkt odpowiedni do skóry pozbawionej jędrności, szarej, szorstkiej z licznymi zmarszczkami.*

*opis ze strony http://www.myasia.pl

Co mówię JA:

Kto miał do czynienia z Holika Holika, ten wie, że mają w większości przypadków przeurocze opakowania dla swoich produktów. Tutaj mamy więc małą beczułkę wina, w komplecie ze szpatułką ;) Opakowanie jest solidne, wieczko jest szczelne i na pewno nie odkręci się nam np. w torbie. Inna sprawa, że raczej nie miałoby się co wylać :P

Konsystencja jest bardzo ciekawa - to rodzaj gęstego, półprzeźroczystego żelu-galaretki. W opakowaniu jest w stanie skupionym - gładka tafla, którą pozostaje nienaruszona gdy obracamy beczułkę np. do góry dnem. Natomiast w kontakcie ze szpatułką/palcami bardzo łatwo się nabiera i jeszcze łatwiej wsmarowuje w twarz, "zamieniając się" w lekki żel. A najfajniejsze jest to, że ten zabawny twór niemal natychmiast powraca do pierwotnego stanu - podziobana szpatułką "galaretka" po chwili znowu jest jednolita. 

 

Maseczka jest bardzo prosta w użyciu: nakładamy ją wieczorem na oczyszczoną skórę twarzy, zostawiamy na noc, a rano zmywamy letnią wodą. Ja robię to 1-2 razy w tygodniu, osobiście mi to wystarczy. 

Produkt ma bardzo miły zapach winogron - nie czuć żadnej gorzkiej nuty  (czego spodziewałam się widząc nazwę "red wine"). Jeżeli chodzi o działanie to na pewno świetnie nawilża - rano buzia jest mięciutka i gładziutka, suche skórki zlikwidowane/znacząco zredukowane (w przypadku poważniejszych przesuszeń potrzeba kilku użyć). Maska nie zapycha i nie pogarsza stanu cery - dla mnie bardzo ważna sprawa (mam cerę mieszaną). Czy wygładza zmarszczki? Na pewno są mniej widoczne, co zapewne jest spowodowane porządnym nawilżeniem skóry.  Wydajność jest ogromna, co możecie zobaczyć na zdjęciach - tak wygląda mój pack po serii ok. 8 użyć. Praktycznie pełna beczułka :) Do pokrycia całej buzi wystarcza naprawdę maleńka ilość. Cena wydaje mi się przyzwoita - ok. 13-14 $ na ebayu.

Czy są jakieś wady? Czysto użytkowe, nie mające nic wspólnego z działaniem (które oceniam na 5+). Otóż maska z natury rzeczy nie wchłania się w 100% - na twarzy pozostaje rodzaj lekko lepiącej powłoczki. Niektórym może to przeszkadzać, ja się przyzwyczaiłam i już tego nie zauważam. Od razu zaznaczam, że nie brudzi pościeli! Drugim problemem może być fakt, że "galaretka" może nam łatwo spaść ze szpatułki/palca (mi raz wleciała za dekolt), bo niemal natychmiast powraca do stałego stanu skupienia. Trzeba uważnie aplikować :) 

Jestem bardzo zadowolona z tego produktu i chętnie zakupię w przyszłości wersję White Wine (która ma za zadanie rozjaśniać skórę).


Używacie sleeping pack'ów? :)

sobota, 15 lutego 2014

Eucerin oczyszcza - skutecznie?

Szczerze mówiąc to na dzisiaj planowałam dla Was malowanie kredkami - miałam piękny scenariusz sesji zdjęciowej z moimi powiekami w roli głównej. Niestety o poranku jedna z tych powiek (lewa) się zbuntowała i sobie spuchła - z przyczyn bliżej mi nieznanych, ale wygląda to na alergię :/ Tak więc z malowania dzisiaj nici, piję wapno, łykam cezerę i prezentuję Wam post zastępczy. Mam nadzieję, że jeśli nie równie atrakcyjny, to chociaż przydatny. 

Jestem przekonana, że większość z Was (jeśli nie wszystkie) przynajmniej słyszała o marce Eucerin - swego czasu miała dość dużą kampanię reklamową w mediach. Pod jej szyldem sprzedaje się dermokosmetyki do kupienia w aptekach. Kiedyś przeżywałam fascynację takimi rzeczami i rujnowałam się na różne specyfiki z tej "aptecznej" półki (które są oczywiście z reguły odpowiednio droższe od drogeryjnych)Po paru kosztownych rozczarowaniach dałam sobie spokój. Traf chciał, że parę miesięcy temu udało mi się wygrać na wizaz.pl zestawik 3 produktów Eucerin do skóry trądzikowej (żel, tonik, krem). 2 z nich używam od jakiegoś czasu i zaraz je Wam zaprezentuję.  Oto Eucerin DermoPurifyer: tonik i żel oczyszczający.



Zacznijmy może od żelu oczyszczającego, który zawiera tajemniczą formułę z 6% Ampho-Tenside.


Co mówi producent:

Eucerin dzięki niezawierającej mydła formule z 6% Ampho-Tenside, czyli związku powierzchniowo-czynnym, który bardzo łagodnie, aczkolwiek skutecznie oczyszcza skórę. Nie zatyka porów, antybakteryjny.
W produktach linii Eucerin DermoPurifyer, zastosowano Follicle Targeting System - unikalny system transportu liposomalnego, polegający na dostarczaniu wysoce skutecznego kwasu mlekowego (o działaniu antybakteryjnym i mikrozłuszczającym) bezpośrednio do mieszków włosowych, czyli tam, gdzie powstają niedoskonałości i zmiany trądzikowe. Mieszek zostaje odblokowany, przy jednoczesnym odpowiednim nawilżeniu skóry.
Badania kliniczne, przeprowadzone na grupie 90 pacjentów, potwierdzają wyraźne zmniejszenie niedoskonałości i poprawę kondycji skóry po 12 tygodniach stosowania serii.
*

*Opis z http://wizaz.pl

Co mówię JA:

Pseudonaukowy pis producenta brzmi bardziej nawet niż zachęcająco - dużo dziwnych nazw, jeszcze więcej obietnic. Nie znam się na chemii, znam się za to troszkę na marketingu i jestem pełna uznania, bo serio łatwo zaufać tak sformułowanym deklaracjom :) Przejdźmy jednak do samego produktu.

Opakowanie jest schludne, wygodne i poręczne. Dozownik bardzo wygodny, dobrze "trzyma" i nic nie wycieka - można przewozić w walizce. Sam żel - rozczarowująco rzadki, wodnisty, przeźroczysty. Właśnie taki:


Po długim stosowaniu myjadła Etude House przyzwyczaiłam się do gęstej piany na buzi i porządnego szorowania. A tutaj spotkał mnie zawód - Eucerin pienić się nie chce, robi to bardzo słabo i to dopiero przy użyciu większej ilości. Z tego powodu wydajność też nie powala.
Żel ścieka po twarzy i generalnie wg mnie jest mało przyjemny w użyciu. Najwygodniej używa mi się go w połączeniu ze szczoteczką do twarzy, bo wtedy tak bardzo nie ścieka i pozwala się troszkę spienić. Natomiast mycie samymi palcami - kiepścizna
Zapach to kolejna rzecz, która mi się nie podoba - jest bardzo chemiczny i drażni moje nozdrza. Na szczęście nie jest trwały ani zbyt intensywny

Była krytyka, teraz trochę pochwał. Otóż pomimo tych wszystkich wyżej wymienionych wad nie mogę powiedzieć, że jest to zły produkt - wbrew pozorom sprawdza się całkiem dobrze (!). Nie dostałam żadnego wysypu krost, poziom oczyszczenia jest, o dziwo, nie gorszy niż wcześniej, a niedoskonałości goją się faktycznie jakby szybciej. Nie odczuwam wysuszenia, więc myślę, że osoby borykające się z trądzikiem (zwłaszcza młodzieńczym, bo mój hormonalny to trochę inna historia) mogą śmiało dać mu szansę.


Tonik z 2% kwasem mlekowym


Co mówi producent:

Intensywnie oczyszcza i odświeża cerę ze szczególnym uwzględnieniem okolic łojotokowych twarzy (tzw. strefa T). Zapobiega powstawaniu niedoskonałości i zmian trądzikowych. Komedolityczny (odblokowuje pory). Beztłuszczowy. Nie powoduje wysuszenia skóry. Wskazany do stosowania z powszechnymi lekami trądzikowymi.
W produktach linii Eucerin DermoPurifyer, zastosowano Follicle Targeting System - unikalny system transportu liposomalnego, polegający na dostarczaniu wysoce skutecznego kwasu mlekowego (o działaniu antybakteryjnym i mikrozłuszczającym) bezpośrednio do mieszków włosowych, czyli tam, gdzie powstają niedoskonałości i zmiany trądzikowe. Mieszek zostaje odblokowany, przy jednoczesnym odpowiednim nawilżeniu skóry.
*

* Opis ze strony http://wizaz.pl


Co mówię JA:

Tonik ma identyczne opakowanie jak żel, z tym wyjątkiem, że zamyka się na nakrętkę. Dozownik ponownie bardzo dobry - nie leje się z niego, pozwala oszczędnie dozować produkt. 

Butelka jest zielonkawa, ale sam tonik - przeźroczysty, o całkiem ładnym zapachu (ulga, bo żel mnie nieźle nastraszył). Nie jest ani trochę tłusty - nie pozostawia żadnej powłoki, szybko wchłania się do matu

Ciekawił mnie ten kwas mlekowy, bo podobno jest całkiem dobrym środkiem w walce z niedoskonałościami. W składzie widać też alkohol. Jego obecność da się też odczuć: tonik bardzo dobrze dezynfekuje i odświeża twarz ale pozostawia wyraźne uczucie ściągnięcia skóry. Po jego użyciu zalecam szybkie wklepania kremu, bo to "ściąganie" raczej nie jest przyjemne.

Jak działa na niedoskonałości? Na pewno je trochę wysusza, przez co nieco szybciej się goją. Paradoksalnie moja skóra nie stała się przez niego jakaś wysuszona, ale ja mam cerę mieszaną. Posiadaczkom suchej raczej odradzałabym znajomość z tym produktem. 

Podsumowując:

Powyższy zestaw żadnym cudem nie jest, a oba produkty mają trochę wad. Będąc uczciwą, muszę jednak przyznać, że stosowanie tego duetu nie wyrządziło mojej cerze żadnej krzywdy i nie nastąpiła żadna apokalipsa. Szkoda tylko, że końcowa ocena sprowadza się do takiego sformułowania. Wolałabym zachwalać zalety zamiast stwierdzać, że "nie zaszkodziło". Zwłaszcza, że mowa tutaj o produktach raczej drogich (cena żelu - ok. 50 zł, tonik - ok. 40 zł) i lansowanych jako super-profesjonalne. Osobiście cieszę się, że je wygrałam, a nie kupiłam ;) 


Miałyście do czynienia z Eucerinem? A może stosujecie jakieś inne dermokosmetyki?

poniedziałek, 10 lutego 2014

Oczy niebieskie od telewizorów


Nie jestem zagorzałym telewidzem - tak naprawdę to nawet nie posiadam odbiornika w moim warszawskim mieszkaniu. To medium nigdy mnie szczególnie nie interesowało, bo moim "oknem" na świat jest raczej Internet. Równie słaby pociąg odczuwam do występów przed kamerą, nie cierpię na żadne "parcie na szkło" ani nic z tych rzeczy. Dlatego gdy zadzwoniła do mnie kumpela z roku z pytaniem, czy chcę wziąć udział w programie "Tomasz Lis na żywo" w pierwszej chwili nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. W sumie czemu nie? Mój chłopak wyraził zainteresowanie tematem, więc oboje zostaliśmy zgłoszeni na listę lisowskiej publiczności.

Nie wiem, ile z Was (jeśli w ogóle) ogląda ten program - ja na przykład wcale. Kojarzyłam tylko, że jest raczej kameralny no i na żywo. Jego specyfiką jest to, że do ostatniego momentu nie wiadomo, kto będzie gościem w danym odcinku. Porusza się tam głównie aktualne sprawy, więc spodziewaliśmy się czegoś odnośnie włocławskiego szpitala i śmierci bliźniąt. I faktycznie, w tym konkretnym odcinku jednym z tematów były lekarskie zaniedbania dotyczące porodów. Zaproszono rodziców, których dziecko właśnie wskutek skandalicznego braku opieki urodziło się z poważnymi uszkodzeniami mózgu. Dla poszerzenia spojrzenia na temat przewidziano obecność "ekspertów" - zdaje się, że jakichś lekarzy (ale niezwiązanych z tym konkretnym przypadkiem). Poza tym tego dnia na wizji pojawił się niedoszły samobójca i człowiek, który go uratował oraz Ilona Łepkowska z Czesławem Bieleckim (aby porozmawiać na temat ataków na Owsiaka i WOŚP). Jak widzicie, trafił mi się bogaty repertuar.

Zdjęcie zrobione telefonem przez mojego chłopaka

Program Lisa zaczyna się o 21:50. Nam, publiczności, kazano pojawić się w studio już ok. 20:30, czyli prawie półtorej godziny przed emisją. Dojechaliśmy sobie bezproblemowo metrem i byliśmy o czasie na miejscu. Po oddaniu kurtek do szatni ustawiliśmy się w kolejce do przejścia przez bramki, gdzie weryfikowano naszą tożsamość i odhaczano nasze nazwiska na liście. Gdy już ustalono, że my to my, poprowadzono nas do studio. Naszą czwórkę (mnie, mojego chłopaka i dwie koleżanki z roku) poproszono o zajęcie miejsc w pierwszym rzędzie po prawej. Szczerze mówiąc, byłam zaskoczona, bo myślałam, że w takich programach na przedzie sadza się zwykle potencjalnych "zadymiarzy" - członków młodzieżówek itd. Tego dnia jednak najwyraźniej zabrakło takowych albo po prostu tematy nie były dość polityczno-kontrowersyjne ;) Ludzi generalnie nie było za wiele i technicy byli zmuszeni zlikwidować 3-ci rząd krzesełek. Niską frekwencję tłumaczę sobie tym, że za udział w programie Lisa nie ma zapłaty (co wcale nie jest regułą!), a emisja ma miejsce na początku tygodnia w raczej późnych godzinach wieczornych. Komu by się chciało poza takimi ciekawskimi studenciakami jak my? :D A jednak na widowni przeważała średnia wieku zdecydowanie 30 i 40+ - znaczna część tych ludzi to ewidentnie stali bywalcy (mogłam to wywnioskować chociażby z prowadzonych dialogów).

Około 21 pojawił się bardzo wyluzowany pan kierownik planu (nie jestem pewna, czy tak nazywa się to stanowisko, ale umówmy się, że tak :P) i jakaś podenerwowana pani. Objaśniono nam co i jak:

1. Zaraz po "M jak miłość" mamy zajawkę, podczas której prowadzący zapowie (odczytując tekst z telepromptera) dzisiejsze tematy na żywo.
2. Mamy ładnie klaskać wszystkim gościom na powitanie/pożegnanie, na zakończenie programu zaś wstać.
3. W trakcie programu mamy reagować "spontanicznie" :D
4. Mamy dobrze się bawić ;)

Pan kierownik wytłumaczył nam jeszcze "step by step" etapy programu (np. skąd będzie wychodził Lis), a jego towarzyszka poprosiła nas o hm, z braku lepszego słowa, aplauz "gdy pojawi się Tomasz Lis", bo "on to bardzo lubi". Moim zdaniem było to trochę żenujące, no ale cóż, gwiazda to gwiazda :P

Rzeczony gwiazdor wkroczył do studio w okolicach 20:30 i oczywiście powitaliśmy go oklaskami. Lis natomiast nie raczył powiedzieć zwykłego "dobry wieczór" ani nawet spojrzeć w stronę publiki - no cóż, tło jest tylko tłem :P Ironizuję sobie, ale osobiście muszę Wam wyznać, że zawsze odbierałam tego faceta jako, cóż... dupka (nie kwestionując jego dokonań zawodowych). Miałam okazję utwierdzić się w tym poglądzie obserwując na żywo jego zachowanie i sposób bycia... raczej arogancki, ale być może nie mnie to oceniać - dzielę się z Wami tylko luźną refleksją.

Powiem Wam, że w dużej mierze wszystko to wyglądało "jak na filmach" (wiem, że brzmi to idiotycznie ale na pewno wiecie, co mam na myśli). Odliczanie sekund, bieganie po planie, pudrowanie gości i prowadzącego (próbowałam dojrzeć, jakiej marki był puder ale nie dałam rady rozpoznać :/). Atmosfera bardzo interesująca dla kogoś, kto tak jak ja, po raz pierwszy miał okazję znaleźć się w takich okolicznościach ;)

Gdy padł okrzyk "Iiiiiii... już! Jesteśmy! i ruszyło intro programu (wszystko widzieliśmy na ekranach) trochę się zestresowałam, bo dotarło do mnie, że to jest na żywo i w związku z tym należy zachowywać się stosownie (czytaj: żadnych głupich uśmiechów, szeptów do sąsiadów itd.). To uczucie minęło po kilkudziesięciu sekundach, gdy pojawili się pierwsi goście (rodzice ciężko chorego dziecka) i zaczął się program. Pojawiło się za to rozczarowanie - było naprawdę słabo słychać. Musiałam dość mocno wytężać słuch i skupić 100% uwagi na Lisie i jego rozmówcach. Podejrzewam, że to normalka - w końcu i goście, i prowadzący mają podpięte mikrofony więc nie mogą krzyczeć.

Prymitywny screen z vod z równie prymitywnym oznaczeniem :P

Jeżeli chodzi o treść i przebieg programu, to właściwie nie ma o czym pisać, bo wszystko rozgrywało się bardzo schematycznie. Ujęcia kamer powtarzały się cyklicznie - to na publiczność (nas), to na gości, to na Lisa, czy wreszcie na całe studio. W trakcie każdej z 4 rozmów filmowano nas też przenośną kamerą, z którą przemieszczał się jeden z operatorów. Moim skromnym zdaniem rozmówcy tego dnia nie byli zbyt interesujący - moją uwagę zwrócili jedynie rodzice chorego dziecka (przykro było słuchać o takich okropnościach) i ostatnia para, czyli Łepkowska i Bielecki (z racji tego, że faktycznie mieli coś do powiedzenia). "Eksperci" maglowani odnośnie kondycji służby zdrowia rzucali tylko nic nie znaczące frazesy i ogólniki, z kolei para: samobójca i wybawiciel (nie ironizuję) wg mnie była wstawiona jako "wypełniacz". Chłopak, który chciał skoczyć z mostu był wyraźnie w złym stanie psychicznym i nie chciał, bądź też nie mógł rozmawiać - bez sensu zaciągnięto go na plan. Jego towarzysz nadrabiał elokwencją za niego i za siebie, co na mnie robiło złe wrażenie - brzmiał nazbyt pompatycznie.

Po skończonej emisji po prostu opuściliśmy studio i budynek, ruszając do domu. Zgodnie uznaliśmy, że było to ciekawe ale nie na tyle, żeby przychodzić ponownie - w każdym razie nie na plan tego konkretnego programu. Jeżeli chodzi o moje osobiste refleksje (wyłączając te zawarte powyżej) to cóż... Realizacja programu od strony technicznej nawet tak kameralnego programu wymaga sporego zaplecza technicznego i zgranego zespołu. Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie i było dobrze zorganizowane.

To, co jest z mojego punktu widzenia dość ponure to fakt, że telewizja jest niczym innym, jak maszynką przemielającą wszystko na mało wysublimowaną rozrywkę. Miałam okazję widzieć to na żywo, od środka - przychodzą do studio ludzie, których spotkała straszna tragedia. Sadza się ich na fotelach, poucza o przebiegu programu i oni odpowiadają na beznamiętne pytania prowadzącego. Obnażają na wizji swoją krzywdę, wyzbywają się intymności. Być może jest to w pewnym sensie słuszne - pewnie trzeba upubliczniać takie sprawy, żeby uświadamiać społeczeństwo, żeby piętnować winnych i kaleki system. Ale z drugiej strony to raczej straszne i o tym myślałam, patrząc na nich, a później na niedoszłego samobójcę - ja bym chyba nie potrafiła w ten sposób. Bo telewizja nie oddaje rzeczywistości, tylko stwarza jej własną wersję - uproszczoną, spłyconą. Ja tutaj nie dostrzegam żadnej wyraźnej misji społecznej, widzę tylko pieniądze i budowanie karier przez dziennikarzy. Nie wiem, czy wyrażam się dostatecznie jasno. Widziałam tragedię, którą jak jakieś tworzywo "wsadza się" w formy i przerabia na rozrywkę dla mas. Nic nowego, ja wiem ;) Ale i tak zrobiło to na mnie wrażenie, jednak od środka wygląda to trochę inaczej niż na samym ekranie.

Rozpisałam się, mam nadzieję, że chociaż względnie interesująco. Jeżeli nie bardzo - zwróćcie mi uwagę w komentarzach. A jeśli ktoś z Was będzie miał okazję znaleźć się w TV to ja osobiście polecam jako jeszcze jedno, niewątpliwie ciekawe, doświadczenie życiowe. 

Odcinek, o którym pisałam można zobaczyć TUTAJ.

A ta piosenka podsumowuje wszystko. Swoją drogą polecam również muzycznie ;)